Green Book na mojej liście

Coach w kinie

„Green Book” (reż. Peter Farelly) znalazł się na mojej liście filmów koniecznych do obejrzenia z różnych powodów. Jednym z nich była intuicja, że będę chciała zachować go w pamięci w postaci „przypominajki”, czyli listy, o którą mnie pytacie… więc proszę bardzo, już jest:

  • wychodzić poza schematy
  • weryfikować swoje przekonania
  • wysłuchać osób, które mają inne zdanie
  • wyruszyć w podróż w nieznane
  • próbować nowych smaków
  • rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać
  • pisać do bliskich serdeczne listy
  • umieć przyznać się do błędu
  • pobyć w ciszy
  • doświadczać różnych gatunków muzycznych
  • nie ulegać presji większości
  • mieć swoją godność
  • nie oceniać innych według siebie
  • dbać o przyjaźń
  • mieć do kogo wrócić z podróży
  • dać sobie szansę na nowe otwarcie

Może to będzie inspiracja dla Ciebie do obejrzenia tego filmu i stworzenia swojej listy? Zachęcam 🙂

Barbara Popławska

Coach

Swoje Cape Verde możesz mieć wszędzie

Cape Verde = Cabo Verde = Wyspy Zielonego Przylądka = ojczyzna Cesarii Evory = marzenie niektórych miłośników podróży. Jedno z ostatnich miejsc na naszej planecie, gdzie cywilizacja jeszcze nie zapaskudziła reklamowymi bilbordami pięknych krajobrazów.

I ja tam byłam, Cape Verde dla siebie odkryłam, miejscowych przysmaków próbowałam, tutejsze napoje piłam, ocean chłonęłam, a on chciał mnie pochłonąć, gdy oceaniczne fale osiągnęły zawrotne wysokości. Ale jednak nie pochłonął, może dlatego, żebym mogła chodzić jego brzegiem na długie spacery i spotykać różnych ludzi?

Spotykałam uśmiechniętych mieszkańców wyspy, w małej rybackiej osadzie, przy drewnianym pomoście, wchodzącym w ocean, gdzie wczesnym rankiem rybacy przypływali ze swoimi zdobyczami. Powtarzali oni często na powitanie, w trakcie rozmowy i na pożegnanie, zwrot „no stress”. Wkrótce przekonałam się, że to jest swoisty „znak firmowy” Wysp Zielonego Przylądka, można go spotkać wszędzie: na bransoletkach, tiszertach, sukienkach, murach domów, pamiątkach etc. Taki slogan dla turystów, czy bardziej zaklinanie rzeczywistości przez tubylców, którzy żyją w niełatwych warunkach? Bo często bieda, brak pracy, brak ziemi uprawnej… Ale powtarzają „no stress” i uśmiechają się. Potrafią cieszyć się rozmową, chwilą, kolorami, spotkaniem, śpiewem, tańcem o zachodzie słońca, wieczornym graniem w piłkę nożną na plaży, treningiem na plażowej siłowni skonstruowanej z różnych dziwnych sprzętów, wyplataniem sznurkowych bransoletek „no stress”, które przyjezdni często kupują po kilka sztuk w różnych kolorach.

Radość chwili, docenianie drobiazgów…

No dobrze, ktoś powie, w takich okolicznościach przyrody jest łatwiej. Otóż wcale niekoniecznie. Bo widziałam też sytuacje, w których ludzie właśnie w tych bajecznych warunkach psuli sobie życie wzajemnymi pretensjami i żalami, które przywieźli z daleka, żeby je wylać właśnie na tej pięknej plaży i zamanifestować swoje niezadowolenie ze wszystkiego… więc można i tak.

Ale wybór należy do mnie, czy chcę się cieszyć ciekawą rozmową, spacerami, ciszą, drobiazgami, pięknymi okolicznościami (w różnych miejscach świata, ale też w swojej dzielni), czy doszukiwać się powodów do narzekania tam, gdzie jestem.

Swoje Cape Verde możesz mieć wszędzie… od ciebie zależy jakie ono będzie.

I choć mówię uczestnikom warsztatów, że nie ma życia bez stresu, a jest też stres pozytywny, to włożyłam na rękę bransoletkę „no stress”, na pamiątkę pobytu na wyspie, na której po raz kolejny postanowiłam, że życie jest zbyt krótkie, żeby nie celebrować chwil.

A jakie i gdzie jest Twoje Cape Verde?

Aha, Wyspy Zielonego Przylądka najwięcej zielonego mają w nazwie, może właśnie wbrew temu, że są to wyspy pustynne. To jeszcze jeden argument za tym, że swoją zieleń też możesz odnaleźć tam, gdzie chcesz. Ja niedawno zachwycałam się zielenią w okolicach Złocieńca na Pojezierzu Drawskim, ale to już inna historia…

Barbara Popławska

Coach

P.S. Na pierwszym zdjęciu radość po miłej rozmowie z Fatimą i Mariją – artystkami mieszkającymi na jednej z Wysp Zielonego Przylądka – na temat Fridy Kahlo, bo zapytały mnie, cóż to za kobieta na mojej koszulce. Bardzo to miłe wspomnienie spotkania twórczych kobiet.

P.S. 2. Żeby nie umknęły wspomnienia, dodałam jeszcze kilka zdjęć z Cape Verde.

Podróż w czasie

Coach w kinie

Czy miewacie marzenia, żeby podróżować w czasie? Przenieść się do zupełnie innej epoki i znaleźć się w innym miejscu? Bo ja bardzo chciałam odbyć taką podróż i wybrać się na koniec XIX wieku. Ostatnio nadarzyła się świetna okazja. Kinoteka daje taką możliwość na filmie „Bracia Lumiere”. Przed filmem pytałam różne osoby z jakimi tytułami kojarzy im się nazwisko Lumiere. Niektórzy wymieniali „Wyjście robotników z fabryki”… i to właściwie był koniec znajomości tytułów. Aż do czasu premiery filmu „Bracia Lumiere”, dzięki któremu wiadomo sporo więcej, np. że bracia Louis i Auguste Lumiere nakręcili 1400 krótkich filmów, żeby „pokazać światu świat” jak mówili.

Therry Fremaux – dyrektor festiwalu filmowego w Cannes, wyłuskał z tego ogromnego wyboru też całkiem sporo, bo 114 filmów i ułożył z nich opowieść o epoce początków kina. Bardzo to ładna opowieść, pełna humoru, sentymentalnych historii i wielu ciekawych scen, a głos z offu zwraca nam uwagę na różne sytuacje i detale z tamtej epoki.

Pierwszy raz widziałam jadący po szynach piętrowy tramwaj… tak, tramwaj, zaś autobusy ciągnięte przez konie. Zobaczyłam, jak wyglądał Lyon w tamtych czasach, spojrzałam z wieży Eiffla na ówczesny Paryż. A jakie wspaniałe stroje można zobaczyć na ulicach wielu europejskich miast… i to wcale nie kostiumy filmowe, tylko autentyki. Na chwilę też zajrzałam do ówczesnego Egiptu, do Wietnamu i do Ameryki.

Poezja filmowego obrazu. Wyobraźcie sobie, że nikt nie patrzy w ekran smartfona ani laptopa. Ludzie patrzą na siebie, przed siebie, patrzą w niebo, w morze… Pracują, odpoczywają, spędzają czas w różnych miłych okolicznościach… grają w gry towarzyskie, tańczą, podróżują bez nawigacji… wiele ciekawych i miłych sytuacji. Zachęcam do tej 90-minutowej podróży… bez smartfonów 🙂 Naprawdę warto. A dla znających francuski, dodatkowy bonus: komentuje sam Therry Fremaux. Ale nieznających ojczystego języka braci Lumiere uspokajam: są napisy 🙂

Barbara Popławska

Coach

Jutro?

Coach w kinie

Byłam w kinie na filmie „Jutro będziemy szczęśliwi”.
Wybierzcie się na ten film kiedy chcecie.
Ale szczęśliwi bądźmy już dziś.
Dlaczego?
Bo jutra może nie być.
Realizujmy swoje DZIŚ w zgodzie ze sobą, niektórzy razem, niektórzy osobno, lecz na pewno nie odkładajmy tego na jutro.
Bo jutra może nie być…

Barbara Popławska
coach

Być jak Toni Erdmann*

Coach w kinie

  • nie traktować siebie zbyt poważnie
  • mieć dystans do ludzi i wydarzeń
  • obśmiewać przesadne napuszenie
  • nie dać się zbyć, gdy na czymś naprawdę zależy
  • cieszyć się drobiazgami
  • nie przegapić ważnych sytuacji
  • szanować odrębność innych
  • nie wygłaszać prawd życiowych, ale czasami umieć je wykreować w metaforze
  • być adekwatnie nieadekwatnym
  • mieć odwagę i siłę na przełamanie poczucia obciachu w imię czegoś ważnego
  • umieć wejść w przebraniu do nie swojej bajki
  • znaleźć piosenkę, której słowa okażą się bardziej trafne niż filozoficzna rozmowa

To moja lista, po obejrzeniu filmu „Toni Erdmann” (scenariusz i reżyseria Aren Made).
Można czytać i/lub stosować w różnej kolejności, i w dowolnym wyborze. A można też zrobić swoją listę po tym filmie. Zachęcam…

*Nie interpretuj tego tytułu zbyt dosłownie, bo zazwyczaj oczywiście namawiam do bycia sobą, a przecież inspiracje można czerpać również z filmu.

Barbara Popławska

Coach

Azyl w krainie Trolli

Coach w kinie

Tak, poprosiłam o azyl. Dlaczego wybrałam krainę Trolli? Bo tam jest kolorowo, radośnie, wszyscy tańczą, śpiewają (no może poza Mrukiem, który na początku nie tańczy i nie śpiewa), przytulają się (przynajmniej raz na godzinę) o czym przypominają melodyjki w zegarkach, tak w zegarkach, bo Trolle nie mają ani telefonów, ani smartfonów, ani laptopów, ani innych urządzeń mobilnych, za to potrafią ze sobą rozmawiać, spędzać miło czas, opowiadać ciekawe historie, robić przestrzennie kolorowe wycinanki, cieszyć się chwilą. Potrafią doceniać poczucie humoru i szanować swoją indywidualność. Wydobywają z opresji przyjaciół, narażając własne życie. Nie zapominają o swojej trudnej historii sprzed lat (kiedy były więzione przez Bergenów), ale nie uprawiają cierpiętnictwa kosztem swoich bliskich.
Potrafią znaleźć jasną stronę każdej sytuacji, ale czasami posłuchać też smutnego Trolla, którego sarkastyczne stwierdzenia pomagają znaleźć konstruktywne rozwiązania.
A w sytuacji krytycznej ten smutny Troll – Mruk weźmie na siebie cały ciężar uratowania Trolli, bez chowania się za innych i bez dorabiania dziwnych ideologii i ogłaszania demagogicznych manifestów… albo zakazów podawania prawdziwych informacji.
Mruk potrafi naprawdę się zmienić… nabrać wielobarwności, przypomnieć sobie, że jest jasna strona życia i wziąć na siebie odpowiedzialność… oraz przyznać się do miłości. Bo miłość potrafi w życiu wiele odmienić… ale ten Mruk kocha Trollkę… a nie jest zakochany tylko w sobie (z wzajemnością).
A potem Trolle potrafią wspólnie uratować też Bergenów – swoich odwiecznych wrogów – przed nimi samymi i przed ich zaślepieniem, i wciskaniem kłamstw przez sterującą decyzjami króla, nienawidzącą wszystkich… kucharką.

Mój azyl trwał prawie dwie godziny i kosztował tyle, co bilet do kina, bo tam właśnie się wybrałam. Polecam Wam film „Trolle”(reż. M. Mitchell), ale nie dajcie sobie wmówić, że nie jesteście dziećmi.
Aha… i róbmy swoje… wielobarwnie, wielowymiarowo i radośnie, nie dając się pesymizmowi żadnych smutasów, demagogów i mruków, bo niestety nie wszyscy z nich są zdolni do prawdziwej miłości i do dobrej przemiany faktycznej, a nie tylko deklarowanej.

Barbara Popławska

Coach

Tekst pochodzi z kulturalnie.waw.pl

Mieć nosa do ludzi

„Być albo nie być?” na ile sposobów można jeszcze zadać to pytanie?

Otóż okazuje się, że na bardzo wiele. Ten, chyba najbardziej rozpoznawalny na całym świecie, hamletowski monolog, rozbrzmiewał również w tym roku na jubileuszowym 20. Gdańskim Festiwalu Szekspirowskim, który trwał 10 dni i gościł – jak policzyli organizatorzy -72 spektakle i 306 artystów.
I ja tam byłam, i Szekspira dla siebie na nowo odkryłam. Nie, żebym była jakąś zagorzałą jego fanką. Po raz kolejny wybrałam się na ten festiwal, żeby celebrować spotkania z ludźmi, którzy mają wielką pasję, niebanalne pomysły i którym chce się chcieć.
W czasie mojego trzydniowego pobytu wiele się tam działo… oj wiele. Ale chcę podzielić się wrażeniami z trzech sytuacji, które na długo pozostaną w mojej pamięci.
Po oficjalnej inauguracji odbył się koncert sonetów Szekspira w wykonaniu Stanisława Soyki & Cracow Singers. Artyści na głównej scenie Teatru Szekspirowskiego śpiewali a cappella, widownia wypełniona po brzegi zastygła w zasłuchaniu. Kolejne sonety wybrzmiewały, niektóre w ojczystym języku autora, więc jakby jeszcze bardziej oddające szekspirowskiego ducha, aż nagle dach się nad nami otwiera… i widać coraz większy kawałek nieba… nie, to nie sen, wcale nie było mi wtedy do snu, to po prostu świetny pomysł otwarcia dachu teatru na finał koncertu. Wrażenie niesamowite, bo na zupełnie do tej pory ciemnej widowni, stała się całkowita jasność i szekspirowskie sonety zagościły w uśmiechach widzów patrzących w niebo, gdzie krzykliwa mewa rytmicznie wtórowała śpiewom artystów. Czyżby nowe, gdańskie wcielenie Szekspira, który chciał zaznaczyć swoją obecność?
Druga sytuacja to stołowy Szekspir. Jego sztuki zostały pokazane na stole metrowej szerokości przy użyciu przedmiotów codziennego użytku. Artyści Forced Entertainment z Wielkiej Brytanii odgrywali, w bardzo kameralnej atmosferze, skondensowane spektakle używając narracji i humoru współczesnego języka. Nazwali ten pomysł: Complete Works – Table Top Shakespeare. W ich opowieści np. solniczka i pieprzniczka to król i królowa, linijka – książę, butelka wody – goniec. To było bardzo ciekawe i odświeżające doświadczenie.
A trzecia sytuacja miała miejsce w kuluarach. W czasie rozmowy z kilkoma osobami na temat spektaklu, dla zobrazowania wypowiedzi, nałożyłam swój ulubiony czerwony nos-kulkę, który często mam przy sobie. Nagle jakby spod ziemi wyrósł mężczyzna perskiej urody i szybko wyjął ze swojej torby taki sam nos, ale koloru fuksji, i równie szybko go nałożył. Było dużo śmiechu i radości, i prawie jednocześnie wpadliśmy na pomysł zamiany nosów, żeby w ten sposób uczcić to miłe spotkanie. A ponieważ odbyło się ono na dziedzińcu Teatru Szekspirowskiego, więc William też dostał nosa i chyba się ucieszył, bo z chęcią pozował do zdjęcia, które mu robiłam (zamieszczone powyżej).
Taaak! Warto mieć nosa do ludzi z pasją i warto pozwolić sobie na spontaniczność, czego już od dawna doświadczam, również z uczestnikami moich warsztatów oraz projektów muzycznych, w których biorę udział.
Aha i pamiętajcie, że ten perski nos mam często przy sobie i nie zawaham się go użyć, skoro już nawet Szekspir go zaliczył 🙂

Barbara Popławska
coach

Miłość mierzona w centymetrach

Coach w kinie

„Facet na miarę” (reż. Laurent Tirard) to francuska komedia w sam raz na wakacje… a może nie tylko? Ona: Diane (Efira) – ładna, wysoka, wrażliwa, inteligentna prawniczka. On: Alexandre (Dujardin) – przystojny, szarmancki, kreatywny i… bardzo niski architekt. Jak bardzo? 136 cm.

Ta różnica wzrostu jest na tyle duża, że nikt nie ukrywa ciekawości, a często i rozbawienia, gdy widzi ich razem. Łączy ich wiele: poczucie humoru, umiejętność rozmowy na każdy temat, podobna wrażliwość, empatia, potrzeba miłości po singielskim doświadczeniu porozwodowym. A dzieli, tak na oko, około 40 centymetrów, które chwilami bywa jak przepaść, głównie dla niej, gdy wszyscy patrzą wymownie i komentują po cichu albo głośno, jak jej były mąż.
No właśnie, bo co ludzie jeszcze powiedzą i zrobią, żeby uprzykrzyć im życie? A niech mówią, co chcą – chciałoby się rzec – ale to nie takie proste w codzienności. Im więcej ludzkich spojrzeń i komentarzy, tym więcej ona ma wątpliwości, bo on nie.  On wie czego w życiu chce, bo od zawsze musi sobie radzić ze swoimi 136 centymetrami. No może od prawie zawsze. Na jej pytanie, czy był kiedyś zakochany w kimś swojego wzrostu odpowiada: tak, w przedszkolu, ale ona potem urosła.

Prawniczka po wielu wewnętrznych „rozkminkach” zbiera się na odwagę i wygłasza długi monolog: jaka czuje się przy nim ważna, kochana, zaopiekowana i że dzięki niemu świat jest większy – o paradoksie – po czym zaraz oświadcza… że jednak muszą się rozstać i natychmiast wychodzi nie czekając na jego odpowiedź.
I co? Koniec? No nie, ale dalej nie opowiem, kto chce, niech zobaczy… i zastanowi się zanim oceni kogoś po wyglądzie, czy po ilości centymetrów.
Stereotypy i uprzedzenia potrafią popsuć życie i związek. Może warto uważać na swoje słowa, a przede wszystkim może warto przyjrzeć się swoim myślom i przekonaniom, i dać szansę zmianie.
A swoją drogą jak fantastycznie działa magia kina. Aktor grający głównego bohatera ma w rzeczywistości 182 cm wzrostu. Jak oni to zrobili, że wypada w swoich 136 cm tak realistycznie na ekranie? Ach ta magia kina…

Barbara Popławska

Coach

Tekst pochodzi z kulturalnie.waw.pl

Czy warto oszukać czas?

Coach w kinie

„Jeśli chcesz zrobić coś niemożliwego, musisz najpierw uwierzyć, że jest to możliwe”

To motto głównej bohaterki pojawia się już na początku filmu „Alicja po drugiej stronie lustra”(reż. James Bobin).  Alicja (Mia Wasikowska) spełniła swoje marzenie i jest kapitanem statku, ale gdy wypowiada tę kwestię, na morzu szaleje burza a ona cudem przeprowadza statek między skałami, uciekając przed uzbrojonymi piratami. Udaje się ocalić statek z załogą, chociaż faktycznie sytuacja wydawała się beznadziejna. A wszystko to dzieje się w realnym świecie, wcale nie po drugiej stronie lustra. Alicja, po bardzo długim rejsie z Chin, bezpiecznie doprowadza statek do portu, gdzie czeka na nią zaniepokojona matka przynosząca wieści o zmianie ich sytuacji… no właśnie, nie będzie tu spoilera, żebyście sami mogli się przekonać o co chodzi.

Oczywiście – zgodnie z tytułem filmu – Alicja znajdzie się również po drugiej stronie lustra, w baśniowym świecie pełnym kolorów i  fantazji. Tutaj czekają na nią stęsknieni przyjaciele, którzy bardzo potrzebują jej optymizmu i pomocy, w sprawie, która na pierwszy rzut oka wydaje się beznadziejna. Bo jeśli nie Alicja, to kto podejmie się rozwiązania tej skomplikowanej sytuacji? I jeśli nie teraz, to kiedy? Oczywiście życiowe motto i odwaga Alicji znowu bardzo się tu przydadzą.

Alicja tym razem stanie w szranki z Czasem (Sacha Baron Cohen) i przeprowadzi misterną rozgrywkę, dokonując powrotu do przeszłości, żeby ją zmienić. Czy jej się to uda?… hmmm… i tak, i nie… a szczegóły zobaczcie w kinie. Bo nie tylko po drugiej stronie lustra nie wszystko jest takie, na jakie wygląda… W każdym razie baśniowy świat kolorów i wielobarwnych wydarzeń dostarcza w tym filmie magicznych wrażeń. I chociaż jako dorośli wiemy, że nie można zmienić przeszłości, to Alicja doda tu swoją puentę, że można jednak wyciągnąć wnioski z minionych wydarzeń…

…i na pewno warto to czynić.

…i na pewno warto też realizować swoje marzenia, niekoniecznie patrząc w lustro, i w metrykę. Bo Dzień Dziecka można świętować w każdym wieku… nie tylko pierwszego czerwca, czego Tobie i sobie życzę.

Barbara Popławska

Coach

Tekst pochodzi z kulturalnie.waw.pl

Bądźmy ekscentrykami

COACH W KINIE

Muzykujmy, śpiewajmy, tańczmy, róbmy flash mob, cieszmy się chwilą!

Już od jakiegoś czasu zbierałam się do napisania tekstu o śpiewaniu: że warto, bo tyle dobrego dzięki śpiewaniu się dzieje. No i w międzyczasie  trafiłam na flash mob zapowiadający film  „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, więc szybko wybrałam się do kina. Tym bardziej postanowiłam napisać o muzykowaniu, które pozwala przetrwać nawet najbardziej mroczne czasy.

W filmie „Excentrycy” to lata 50-te:  smutne, pogmatwane losy ludzkie wynikające z parszywej sytuacji politycznej. Jazzman Fabian (Maciej Stuhr) powraca z Anglii do Ciechocinka, do swojej siostry Wandy (Sonia Bohosiewicz). Oczywiście wzbudza powszechną ciekawość, ale też zawiść wielu lokalsów, bo jest postacią barwną w ubiorze i stylu życia. A kiedy zaczyna grać w mieszkaniu siostry światowe standardy, zjawia się tam już następnego dnia milicjant Stypa (Wiktor Zborowski), ponieważ okoliczni mieszkańcy złożyli doniesienie o zakłócaniu porządku publicznego. Bardzo polecam scenę, gdy Stypa siada do fortepianu i zaczyna grać różne interpretacje tego „zaskarżonego” utworu… Tak, milicjant też okazuje się muzykiem, który niestety teraz ma taką niefajną fuchę, ale bardzo tęskni za muzykowaniem.

No i zaczyna się tworzenie swingowego big bandu z miejscowych ekscentryków. Ach… te ich spotkania, rozmowy, celebrowanie wspólnego muzykowania… Nie będę opowiadać, bo warto to zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć muzykę i śpiew. Pojawia się też wątek miłosny: gwiazda zespołu – Modesta (Natalia Rybicka) rozkocha w sobie Fabiana… no właśnie, nie napiszę z jakiego powodu. A Wanda, która na co dzień rwie zęby lokalsom, okaże się lepszą wokalistką niż dentystką, z korzystnym dla swojego zdrowia skutkiem… szczegóły i ciąg dalszy w filmie.

A w życiu? W życiu też warto śpiewać i muzykować, o czym świetnie wie pisząca te słowa. Zapytałam siebie i kilka osób, z którymi pracuję w różnych projektach muzycznych:  dlaczego warto śpiewać?  Oto odpowiedzi: śpiewanie daje wielką radość, uśmiech, poczucie wolności, lekkości, pomaga wyrazić siebie, uwalnia emocje, tworzy wspólnotę, otwiera na ludzi, na nowe doświadczenia, przeżycia, pomysły, rozwija kreatywność, wzmacnia poczucie własnej wartości, odrywa od problemów małych i dużych, ubarwia i rozświetla codzienność.

Niech więc puentą będzie początek piosenki Andrusa: „Zamiast bać się czarnej dziury, lękać się imperium zła, ludzie zakładajmy chóry, wszędzie, gdzie się da”.

Aha, niedawno zrobiliśmy flash mob w metrze, gdzie zaśpiewaliśmy Andrusa i „Ptasie plotki” Tuwima. Mega energia i radość. Wspaniała dawka endorfin. 🙂

Barbara Popławska

Coach

Tekst pochodzi z kulturalnie.waw.pl