„A właśnie, że będę żyć długo i szczęśliwie!”

Ilu z nas wstaje w poniedziałek rano do pracy z radością, z chęcią, z uśmiechem na twarzy? Ilu z nas potrafi cieszyć się każdym dniem? Każdą chwilą? Zapachem letniego poranka? Wonią kwitnącej lipy? Otuliną jesieni? Pierwszym śniegiem? Upływem kolejnego kalendarza? Własnymi urodzinami?
Obserwuję ludzi jadąc rano autobusem – cisza. W większości dzierżone w ręku telefony (nie powiem – są i książki), ale to, co mówi do mnie tłum to: „znowu to samo, kolejny dzień, oby jakoś przeżyć”. Przeszywa mnie przerażenie. Dlaczego nie widzę żadnego uśmiechu, miłego gestu? Widzę, czuję szczelne zamknięcie na innych, na siebie.
Dlaczego tak pozwalamy sobie żyć? Dlaczego nie wyciągamy z każdej sekundy naszego życia tego, co najpiękniejsze? Tego, co może dać nam szczęście! Energię, by skakać dalej przez życie! By zachłysnąć się tym, co kochamy tu i teraz i iść z podniesioną głową! Wyłuskać z szarej codzienności coś własnego, coś pięknego – tylko mojego. I otworzyć ramiona, pochwycić i trzymać mocno tylko dla siebie. Dlaczego tak łatwo przychodzi nam krytyka innych, krytyka pogody, krytyka życia, polityki, w końcu siebie? A zrzędzenie?
Mówi się, że narzekanie jest narodowym sportem Polaków. I tak jest! Tylko po co? Co nam to daje? Smutek, negatywne bodźce dla mózgu, a w rezultacie wzrastającą liczbę depresji (to już 350 mln ludzi na świecie).
Budząc się każdego dnia mam w głowie myśl: jak najpiękniej wykorzystać to, co jest mi dane.
Choć, tak jak z pewnością każdy, doświadczam życia w różnym wymiarze – w tym w różowych okularach, jak i tym w ciernistych krzewach, to wiem, że każde doświadczenie zbudowało cegła, po cegle mnie – to kim jestem, jaka jestem.
Terapia skoncentrowana na rozwiązaniach, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia, wydobywa zasoby – czyli wszystko to, co jest pozytywne w nas, wokół nas, to co często jest zakopane, czego nie widzimy, zapomnieliśmy. Dzięki spojrzeniu na samych siebie z siłą, dzięki odkryciu tego, jak bardzo jesteśmy wielcy, jak wiele dzięki tej sile możemy – dążymy do celu – celu, który dla każdego z nas jest inny!

Justyna Kuczmierczyk

psychoterapeuta

Mieć nosa do ludzi

„Być albo nie być?” na ile sposobów można jeszcze zadać to pytanie?

Otóż okazuje się, że na bardzo wiele. Ten, chyba najbardziej rozpoznawalny na całym świecie, hamletowski monolog, rozbrzmiewał również w tym roku na jubileuszowym 20. Gdańskim Festiwalu Szekspirowskim, który trwał 10 dni i gościł – jak policzyli organizatorzy -72 spektakle i 306 artystów.
I ja tam byłam, i Szekspira dla siebie na nowo odkryłam. Nie, żebym była jakąś zagorzałą jego fanką. Po raz kolejny wybrałam się na ten festiwal, żeby celebrować spotkania z ludźmi, którzy mają wielką pasję, niebanalne pomysły i którym chce się chcieć.
W czasie mojego trzydniowego pobytu wiele się tam działo… oj wiele. Ale chcę podzielić się wrażeniami z trzech sytuacji, które na długo pozostaną w mojej pamięci.
Po oficjalnej inauguracji odbył się koncert sonetów Szekspira w wykonaniu Stanisława Soyki & Cracow Singers. Artyści na głównej scenie Teatru Szekspirowskiego śpiewali a cappella, widownia wypełniona po brzegi zastygła w zasłuchaniu. Kolejne sonety wybrzmiewały, niektóre w ojczystym języku autora, więc jakby jeszcze bardziej oddające szekspirowskiego ducha, aż nagle dach się nad nami otwiera… i widać coraz większy kawałek nieba… nie, to nie sen, wcale nie było mi wtedy do snu, to po prostu świetny pomysł otwarcia dachu teatru na finał koncertu. Wrażenie niesamowite, bo na zupełnie do tej pory ciemnej widowni, stała się całkowita jasność i szekspirowskie sonety zagościły w uśmiechach widzów patrzących w niebo, gdzie krzykliwa mewa rytmicznie wtórowała śpiewom artystów. Czyżby nowe, gdańskie wcielenie Szekspira, który chciał zaznaczyć swoją obecność?
Druga sytuacja to stołowy Szekspir. Jego sztuki zostały pokazane na stole metrowej szerokości przy użyciu przedmiotów codziennego użytku. Artyści Forced Entertainment z Wielkiej Brytanii odgrywali, w bardzo kameralnej atmosferze, skondensowane spektakle używając narracji i humoru współczesnego języka. Nazwali ten pomysł: Complete Works – Table Top Shakespeare. W ich opowieści np. solniczka i pieprzniczka to król i królowa, linijka – książę, butelka wody – goniec. To było bardzo ciekawe i odświeżające doświadczenie.
A trzecia sytuacja miała miejsce w kuluarach. W czasie rozmowy z kilkoma osobami na temat spektaklu, dla zobrazowania wypowiedzi, nałożyłam swój ulubiony czerwony nos-kulkę, który często mam przy sobie. Nagle jakby spod ziemi wyrósł mężczyzna perskiej urody i szybko wyjął ze swojej torby taki sam nos, ale koloru fuksji, i równie szybko go nałożył. Było dużo śmiechu i radości, i prawie jednocześnie wpadliśmy na pomysł zamiany nosów, żeby w ten sposób uczcić to miłe spotkanie. A ponieważ odbyło się ono na dziedzińcu Teatru Szekspirowskiego, więc William też dostał nosa i chyba się ucieszył, bo z chęcią pozował do zdjęcia, które mu robiłam (zamieszczone powyżej).
Taaak! Warto mieć nosa do ludzi z pasją i warto pozwolić sobie na spontaniczność, czego już od dawna doświadczam, również z uczestnikami moich warsztatów oraz projektów muzycznych, w których biorę udział.
Aha i pamiętajcie, że ten perski nos mam często przy sobie i nie zawaham się go użyć, skoro już nawet Szekspir go zaliczył 🙂

Barbara Popławska
coach

W życiu jak w górach

Wielki polski taternik Wiesław Stanisławski napisał kiedyś: „Taka droga to jest radość dla serca taternika, a on sam patrzy na swe podrapane, przeziębnięte ręce, czy mu skrzydła nie wyrosły w czasie tej wędrówki w górę.”
Byłam z mężem w Karkonoszach. Celowo pojechaliśmy na kilka dni w góry, bo można odpocząć. Jesteśmy osobami, które lubią się zmęczyć – ale nie za bardzo – i Karkonosze polecamy. Można napełnić się górami i wrócić wyciszonym. Tak nam się przynajmniej wydawało do czasu, kiedy wybraliśmy się na Śnieżkę. Tłumy ludzi idących trudniejszym podejściem, mnóstwo wybierających dłuższą, ale mniej męczącą, drogę i następne tłumy wjeżdżających kolejką od strony czeskiej. W górach normalka, można rzec. Tylko pogoda od rana zapowiadała się zmienna. I właściwie nigdy nie wiadomo w która stronę zawieje wiatr, i kiedy zacznie padać, i kiedy słońce wreszcie stwierdzi, że się przestaje obrażać, wychynie zza chmur i zacznie przypiekać. Kiedy podchodziliśmy na Śnieżkę, zaczęło popadywać. Ot niewielkie pokropienie. Doszliśmy na szczyt, zaczęło mocniej. Ludzie na górze pocieszali się nawzajem, że na pewno zaraz przestanie. Nie chciało. Przyleciała skądś mgła. Od prawie roku nie funkcjonuje schronisko – kawiarnia, tylko budka kawiarniana bez żadnych stolików. Usiedliśmy na kamiennej posadzce wewnątrz budynku. Oddałam się swojemu najbardziej ulubionemu zajęciu: obserwowałam napływających ludzi. Mniej lub bardziej mokrzy, niektórzy źli, bo im deszcz plany pokrzyżował. Nie będę powtarzała truizmów typu – „idąc w góry należy mieć odpowiednie obuwie”. Albo „idąc w góry powinno się mieć odpowiedni ubiór, dostosowany do zmiennych warunków pogodowych”. Część, niestety głównie ta z dziećmi, miała trampki, lekkie bluzeczki, jakiś płaszczyk przeciwdeszczowy i właściwie zero dostosowania do wycieczki w góry. My, siedząc na suchej, choć zimnej posadzce, zajadając kanapki z kawą, rozkoszowaliśmy się chwilą, śmiejąc się, że przyjdzie nam nocować na szczycie. Rodzice małych dzieci, wkurzeni na brak miejsca i pogodę, przerzucali się winą za niezabraną kurtkę czy nieodpowiednie buty. Dzieci zaczynały płakać, bo co tu robić wobec nerwowości rodzicieli. Niektórzy piechurzy cierpliwie czekali, inni starali się zachować względny spokój, jeszcze inni zgrzytali zębami pomstując na czym świat stoi. Oberwało się nawet panu pobierającemu opłatę za skorzystanie z toalety.
W czasie tego długiego oczekiwania na poprawę aury zastanowiło mnie jedno. Ile w nas próby kontrolowania życia i sytuacji, która jest wokół? Sama to robię, przyznaję ze smutkiem. Staram się pamiętać o wszystkim, o czym muszę i przypominam, zanudzając, domowników oraz przyjaciół, by pamiętali i wykonali zadania określone na dany dzień. Tylko czy naprawdę da się kontrolować życie?! Czy mamy wpływ na pogodę? Olśniło mnie po raz nie wiem który, że dopóki odhaczamy kolejne punkty na planie dnia, zamiast patrzeć na życie i tego typu zjawiska jak na coś ciekawego, co nadaje nieco kolorów naszej rzeczywistości – nigdy nad tym nie zapanujemy (nie zyskamy przewagi). Zawsze będzie to frustrujące. Paradoksalnie im szybciej zdamy sobie sprawę, że nie mamy praktycznie żadnego wpływu na funkcjonowanie świata, tym więcej daje nam to kontroli, ale nie nad światem – tylko nad emocjami. Wpływ mamy na to, co odczuwamy, jak intensywnie i co z tymi emocjami robimy. Wtedy z całą mocą dotarło do mnie, że warto brać życie takim jakie jest i traktować je jako przygodę oraz pewien proces. Każdą nowość traktujmy z pewnym zaciekawieniem, a nie będzie już miejsca na strach czy niekontrolowaną złość (każdą złość da się kontrolować, o ile się potrafi – to tak na marginesie). I przede wszystkim podchodźmy do życia z humorem, jak nam podpowiada coach Barbara Popławska. Kiedyś usłyszałam, że: „Życie nie jest terminarzem, w którym da się wszystko ustalić i tak już będzie”. Weźmy te słowa do serca.

Zastanowiło mnie także: jak bardzo rodzice przerzucają swoje frustracje na dzieci – choć to wiadomo nie od dziś. Ale to myśl na inny felieton.

Magdalena Szwalgin

Psycholog, psychoterapeuta

Miłość mierzona w centymetrach

Coach w kinie

„Facet na miarę” (reż. Laurent Tirard) to francuska komedia w sam raz na wakacje… a może nie tylko? Ona: Diane (Efira) – ładna, wysoka, wrażliwa, inteligentna prawniczka. On: Alexandre (Dujardin) – przystojny, szarmancki, kreatywny i… bardzo niski architekt. Jak bardzo? 136 cm.

Ta różnica wzrostu jest na tyle duża, że nikt nie ukrywa ciekawości, a często i rozbawienia, gdy widzi ich razem. Łączy ich wiele: poczucie humoru, umiejętność rozmowy na każdy temat, podobna wrażliwość, empatia, potrzeba miłości po singielskim doświadczeniu porozwodowym. A dzieli, tak na oko, około 40 centymetrów, które chwilami bywa jak przepaść, głównie dla niej, gdy wszyscy patrzą wymownie i komentują po cichu albo głośno, jak jej były mąż.
No właśnie, bo co ludzie jeszcze powiedzą i zrobią, żeby uprzykrzyć im życie? A niech mówią, co chcą – chciałoby się rzec – ale to nie takie proste w codzienności. Im więcej ludzkich spojrzeń i komentarzy, tym więcej ona ma wątpliwości, bo on nie.  On wie czego w życiu chce, bo od zawsze musi sobie radzić ze swoimi 136 centymetrami. No może od prawie zawsze. Na jej pytanie, czy był kiedyś zakochany w kimś swojego wzrostu odpowiada: tak, w przedszkolu, ale ona potem urosła.

Prawniczka po wielu wewnętrznych „rozkminkach” zbiera się na odwagę i wygłasza długi monolog: jaka czuje się przy nim ważna, kochana, zaopiekowana i że dzięki niemu świat jest większy – o paradoksie – po czym zaraz oświadcza… że jednak muszą się rozstać i natychmiast wychodzi nie czekając na jego odpowiedź.
I co? Koniec? No nie, ale dalej nie opowiem, kto chce, niech zobaczy… i zastanowi się zanim oceni kogoś po wyglądzie, czy po ilości centymetrów.
Stereotypy i uprzedzenia potrafią popsuć życie i związek. Może warto uważać na swoje słowa, a przede wszystkim może warto przyjrzeć się swoim myślom i przekonaniom, i dać szansę zmianie.
A swoją drogą jak fantastycznie działa magia kina. Aktor grający głównego bohatera ma w rzeczywistości 182 cm wzrostu. Jak oni to zrobili, że wypada w swoich 136 cm tak realistycznie na ekranie? Ach ta magia kina…

Barbara Popławska

Coach

Tekst pochodzi z kulturalnie.waw.pl